Nadziejowcy
(Zam: 20.05.2012 r., godz. 13.17)Spotkanie z dr Anetą Obcowską, kierownik Przychodni dla Osób Bezdomnych w Warszawie Stowarzyszenia Lekarze Nadziei.
Wychodzę z gabinetu pod wrażeniem tej rozmowy i jeszcze przez minutę, może dwie czekam na obiecaną wizytówkę z adresem mailowym. Stoję w poczekalni i spoglądam na siedzącego obok, zastygłego w nieruchomym skupieniu, staruszka w kusej znoszonej marynarce i kraciastym krawacie, jednym z tych, jakie powinien był nosić w zaprzeszłym czasie mój dziadek. Nie ulega wątpliwości: wizyta tutaj ma dla niego specjalny, odświętny charakter. To przypuszczalnie jeden z tych bezdomnych, którzy nie mogą poradzić sobie z własną samotnością i opuszczeniem – szukający kontaktu z potrafiącym go wysłuchać drugim człowiekiem, nie tyle nawet rozmówcy, co przede wszystkim słuchacza. Zgaduję, że w tym swoim wsobnym zamyślonym skupieniu, mężczyzna ćwiczy właśnie przygotowany na dzisiejszą wizytę monolog.
Zanim odbiorę wizytówkę i raz jeszcze odnotuję zaskakująco silny uścisk dłoni pani doktor Anety Obcowskiej, mój wzrok spoczywa przez moment na krzykliwym i niemiłosiernie zdefasonowanym nakryciu głowy, nerwowo przestającej z nogi na nogę, kobiety w bliżej nieokreślonym wieku. Zaraz potem widzę jej zniszczoną – mam niemal pewność, że nie wyłącznie wskutek upływającego czasu – twarz. W jej napiętym wyrazie dominują wyostrzone, spotęgowane, rzec by można, niepokojąco przyczajone oczy. Wyczuwalna jest aura napięcia spowijająca tę postać, od patrzenia na którą odrywa mnie skierowany ku górze, wachlujący powietrze, usztywniony mocno znoszonym już opatrunkiem palec. Należy on do wyraźnie czymś pobudzonego, kostropatego mężczyzny, niecierpliwie kiwającego się w samym rogu poczekalni, tuż obok gabinetu, w którym przyjmuje dystyngowany emerytowany chirurg, pan doktor Stanisław Strómiłło. Powinienem był się tego domyślić: właścicielem sztywnego „serdecznego” jest obywatel, który kilkanaście minut wcześniej bezceremonialnie wtargnął wraz ze swoim ledwie trzymającym się kupy opatrunkiem do gabinetu mojej rozmówczyni.
Już na zewnątrz, w drodze do samochodu, przechodzę obok „Przystani”, prowadzonego przez Caritas Archidiecezji Warszawskiej schroniska dla bezdomnych mężczyzn i echo wciąż mam w pamięci słowa Pani Doktor: „To jest nasz zawód i nas to nie boli, nie ma powodu nadymać się pomocą dla innych”.
Otwarte drzwi nadziei
Jest takie miejsce na Woli w Warszawie, o którym próżno szukać wzmianki w krajowych i stołecznych bedekerach – bowiem nie architektura czy historia i z pewnością nie uroda tego miejsca stanowią o jego odrębnym i wyjątkowym charakterze. Dla postronnych zajętych tylko własnymi sprawami obywateli – miejsce to anonimowe, bezładnie rzucone pomiędzy zadrzewione i o tej porze roku „zazieleniające się” warszawskie cmentarze. Z kolei dla oszołomionych zgiełkiem rozpędzonego świata, wścibskich mediów – miejsce zasadniczo nieuchwytne, bo zgoła nie przystające do uchylających ciemną stronę życia, mizdrzących się do nas i nachalnie przelewających przez telewizyjne ekrany – komercyjnych reklam. To miejsce programowo niespektakularne i dlatego skazane na banicję do krainy medialnego niebytu.1
Właśnie dlatego Przychodnia dla Osób Bezdomnych przy ul. Wolskiej 172 w Warszawie to miejsce – świadectwo, które odsłania wstydliwie skrywaną i skwapliwie przemilczaną, lecz przecież otwartą i bolesną ranę bezdomności. To miejsce nagromadzonego i wymykającego się szykownym, materialnym regułom carpe diem, wydobycia na jaw skandalu społecznego oraz instytucjonalnego wykluczenia i porzucenia: skrajnego ubóstwa, wyzutej z nadziei bezdomności, patologicznego uzależnienia i bezradności.
Prowadzona pod auspicjami istniejącego od ponad 20 lat Stowarzyszenia Lekarze Nadziei, przychodnia (jeden z trzech, obok krakowskiego i wrocławskiego, ośrodków Stowarzyszenia, którego siedziba główna znajduje się w Krakowie) to miejsce-kontrapunkt dla przytłaczających dzisiejszego człowieka chciwości i zachłanności.
A przy tym miejsce magiczne, gdzie pośród bólu, cierpienia, udręki i mizerii wschodzi i rozkwita nadzieja. A wraz z nią, na przekór upokorzeniu i wykluczeniu, zepchnięciu na społecznie niedostrzegalny margines, pośród ran, ropni, odmrożeń, obrzęków, świerzbu, pasożytów skóry – w metodyczny, pokorny i skromny sposób – wydarza się skrojony na ludzką miarę, najprawdziwszy w swej szczerej prostocie dar, cud ludzkiego miłosierdzia. To tu przybysze z bezadresowego i wypartego ze społecznego pola widzenia, swoistego pod-świata kanałów, węzłów ciepłowniczych i piwnic, ludzie często zapomniani i unieważniani przez oficjalny świat, zakleszczeni w bezdomności i skrajnym ubóstwie, czasem także w niepełnosprawności fizycznej i umysłowej, dostają szansę ujrzenia samych siebie w dobrych oczach tych, którzy są tu dla nich i swoją uczynną obecnością nadają sens ich życiu. Każdy potrzebujący, tu na Wolskiej, w Przychodni dla Osób Bezdomnych zastanie szeroko otwarte drzwi pomocy.
Łańcuch dobroci
Dwudziestu kilku niezwykłych lekarzy wolontariuszy. Są pośród nich interniści, pediatrzy, otolaryngolodzy, dermatolodzy, pulmonolodzy, kardiolodzy, chirurdzy, stomatolodzy, terapeuci i psychiatrzy. Wspomagają ich pielęgniarki, pracownik socjalny i kilkoro czynnych zawodowo wolontariuszy nie-lekarzy, zajmujących się, jak nauczyciel jednego z warszawskich liceów, pan Witold Szypuła, organizacją zbiórki (ręczników, odzieży, środków opatrunkowych) na rzecz bezdomnych wśród uczniów albo, jak pani Zofia Oyrzanowska, wsparciem biurowo-administracyjnym. Wszyscy oni niosą bezinteresowną fizyczną i psychiczną pomoc ludziom faktycznie (wskutek uciążliwych i zniechęcających procedur) porzuconym przez system społecznych i zdrowotnych ubezpieczeń, okazując im przy tym uważną i wyrozumiałą troskę. Otaczają ich nie tylko medyczną, ale także socjalną i materialną opieką, a niekiedy nawet osobistą przyjaźnią, by wspomnieć w tym miejscu przypadek doktor Moniki Madalińskiej, która była świadkiem na ślubie dwojga swoich bezdomnych pacjentów. W przychodni, jak w życiu, jest miejsce na serdeczne podziękowania, na kwiaty i spontanicznie darowaną, kosztem kolejnej butelki alpagi (czasem jednak, to już specyfika „Nadziejowców”, także denaturatu), tabliczkę czekolady. Częściej chyba jednak niż do innych placówek, trafiają tu ludzie fizycznie wyniszczeni, wymagający leczenia substytucyjnego, odżywiania preparatami wysokokalorycznymi. Ponadprzeciętna zimą jest także liczba rejestrowanych tu przypadków odmrożeń i zachorowań na gruźlicę.
Przychodnię przy Wolskiej wyróżnia to, że czeka się tu na wszystkich tych, na których najczęściej nie czeka już nikt inny. Istnieje w tym miejscu od 1994 roku, a jako, że wcześniej przez dwa lata, jeszcze jako Poradnia, funkcjonowała przy ul. Powsińskiej, to tak naprawdę liczy sobie już dwadzieścia lat. Dwa kontenery po budowniczych metra na Ursynowie, ściągnięte w 1994 roku na Wolską w pobliże prowadzonych przez Caritas Archidiecezji Warszawskiej schroniska dla bezdomnych mężczyzn i ogólnodostępnej łaźni przy ul. Żytniej. Udało się je ściągnąć za sprawą wiary i determinacji lekarek o wielkim sercu, wciąż pracujących w Przychodni, jej nestorek i matek-założycielek, dr Marii Grackiej-Sielickiej i dr Marii Zoll-Czarneckiej.
Owo sąsiedztwo placówek Caritasu jest naprawdę ważne, bo dzięki życzliwości ich włodarzy, lekarze Przychodni mają obecnie do dyspozycji 10 miejsc na tzw. izbie chorych w schronisku. Tam też zazwyczaj kierują pacjentów na czasowy pobyt, czasem po to, aby umościć im, naszpikowaną barierami przez publiczny system ochrony zdrowia, drogę do jednego z oddziałów wolskiego czy praskiego szpitala. O ileż byłoby to trudniejsze, gdyby nie wyrozumiałe i wrażliwe przyzwolenie szpitalnych decydentów, oraz zaangażowanie i proceduralna biegłość tamtejszych pracowników socjalnych (legalizujących pobyt w szpitalu osób nieubezpieczonych). Część pacjentów Przychodni z oczywistych powodów trafia przedtem do łaźni, gdzie – oprócz wody i środków czystości – do ich dyspozycji pozostaje także świeża odzież. Tym sposobem tworzą się i wzmacniają kolejne, coraz trwalsze, ogniwa w łańcuchu fachowej i coraz bardziej zharmonizowanej opieki lekarskiej. Pod swoje skrzydła biorą wrażliwców o złamanych sercach, ludzi nie potrafiących poradzić sobie z dramatem, a często tragedią rodzinną i osobistą; a obok gatunek tzw. niebieskich ptaków, zastępy sprawców i jednocześnie ofiar społecznej patologii uzależnień; i dalej, późniejsi lokatorzy hoteli robotniczych, migrujący do miast mieszkańcy popegeerowskich wiosek i miasteczek. Przeważają mężczyźni.
Pośród uzależnionych 90% to alkoholicy. Niepokoi – na co zwraca moją uwagę pani doktor Aneta Obcowska, kierowniczka Przychodni dla Bezdomnych w Warszawie – że w ostatnich kilku latach znacząco wzrósł wśród bezdomnych pacjentów Przychodni odsetek ludzi młodych (incydentalnie także z wyższym wykształceniem), bez pracy, bez perspektyw życiowych, często po kredytowym, zakończonym utratą lokum i środków do życia, szaleństwie. Pojawiło się też ostatnio więcej prób naciągania Przychodni na darmowe leki przez świadczeniobiorców opieki społecznej, a więc kosztem osób rzeczywiście bezdomnych i nieubezpieczonych. Pomimo tego, że Przychodnia często zmienia się w „szalone lotnisko”, że są dni, gdy poczekalnię i lekarskie gabinety nawiedzają szczególnie trudni i nazbyt liczni pacjenci, że – jak powiada Pani Doktor – „trzeba wyrównywać puls dziewczętom” (to jest pielęgniarkom) z uwagi na ciągłą presję niecierpliwiących się i niesubordynowanych pacjentów, Przychodnia nie jest i nie będzie „koncertem życzeń”. Niosąc pomoc potrzebującym, nie zamieni się w „medyczny McDonald” – jej pielęgniarki i lekarze z troską, ale i równą jej starannością, rozpoznają i będą rozpoznawać każdy indywidualny przypadek rzeczywistej bądź rzekomej dolegliwości.
Nieodgadniony imperatyw pomocy
Pani doktor „od zawsze” wiedziała, że będzie lekarzem. Wychowana została – jak opowiada – przez Szpital Praski, gdzie pracuje do dziś, tam stawiała swoje pierwsze kroki jako chirurg, z bliska obcując z cierpieniem związanym z przewlekłą i nieuleczalną chorobą, z bezdomnością i ubóstwem. Los pacjentów w warunkach nieszczelnego systemu, przy szczęśliwie ograniczonym jeszcze wtedy zakresie skomercjalizowanej służby zdrowia, zależał w dużo większym niż dzisiaj stopniu od lekarskiej czy pielęgniarskiej empatii i wrażliwości.
Doktor Obcowska (i całe grono jej współpracowników) tak po prostu ma, że nie potrafi spoglądać na pacjenta przez inny, niż troska o jego zdrowie i życie, pryzmat.
Lekarzem w Przychodni została trochę dzięki przychylności losu. Starając się znaleźć namiary na jakąś wyspecjalizowaną, zajmującą się bezdomnymi, medyczną placówkę w stolicy, podczas domowej wizyty u pacjenta zupełnie przypadkowo spotkała wolontariuszkę z Przychodni dla Ludzi Bezdomnych na Woli w Warszawie.
– Nie wolno było tego tak zostawić – konstatuje doktor Obcowska. To bezdomni sami, a ściślej poprzez nieoczekiwanego posłańca, odszukali, poszukującą ich, lekarkę. Do tej przychodni, do tej formy lekarskiej bezinteresownej pomocy dla ludzi ze społecznego marginesu, do obcowania z nierzadko agresywnymi, niekoniecznie „świeżymi”, często psychicznie i fizycznie przetrąconymi ludźmi po prostu nie da się – zauważa moja rozmówczyni – nikogo „przyciągnąć za uszy”. Chęć niesienia pomocy (podobnie jak silny uścisk dłoni – dodaje) ma się, albo się nie ma, pod skórą.
Mocne Dobro w praktyce
Sama Pani Doktor, sukcesorka wspomnianych wyżej nestorek Stowarzyszenia na stanowisku kierownika Przychodni, mogłaby być ich wnuczką i należy do najmłodszych wśród ponad dwudziestu współpracujących z Przychodnią osób. Jest przy tym kobietą niepospolitej urody. Gdy proszę ją o jakieś zdjęcie z Przychodni dla zilustrowania przygotowywanego tekstu, jest lekko zakłopotana, zaskoczony słucham jak prawie tłumaczy się z faktu, że nie prowadzą tu należytej dokumentacji zdjęciowej, że zwyczajnie jest tyle pilniejszych rzeczy i nie mają głowy do robienia sobie zdjęć.
Bo też wyposażona w niezbędną aparaturę diagnostyczną (m.in. do badania EKG, USG) i odrębne gabinety (stomatologiczny, internistyczny, dermatologiczny i zabiegowo-chirurgiczny), Przychodnia dla Osób Bezdomnych, ze swoimi dziesięcioma tysiącami zarejestrowanych pacjentów, to w istocie miejsce kompleksowej pomocy lekarskiej, gdzie oprócz standardowych konsultacji lekarskich, wykonywane są drobne zabiegi chirurgiczne, pielęgniarskie (opatrunki) i higieniczne (przypadki pasożytów skóry i odzieży). Udziela się tu doraźnej pomocy w przypadku ostrych schorzeń i edukuje przeciw uzależnieniom. Ponadto, we współpracy z Fundacją Wspólna Droga, m.in. dzięki zaangażowaniu tzw. pedagogów ulicy, którzy ściągali do gabinetu stomatologicznego na Wolską nieletnich pacjentów, Przychodnia realizowała i ma nadzieję kontynuować program „Leczenie stomatologiczne dzieci z rodzin najuboższych”, skierowany na początkowym etapie do dzieci z dysfunkcyjnych, patologicznych rodzin mieszkających na Pradze Północ. Prowadzona jest tu również indywidualna i grupowa terapia dla bezdomnych uzależnionych od alkoholu.
Co dalej? Problemy i postulaty
Warto uświadomić sobie, że około 90% bezdomnych nie ma ubezpieczenia. Bezdomny pacjent nie ma środków na wykupienie leków. Procedura wykupienia leków dla pacjenta przez opiekę społeczną trwa kilka tygodni. Dochodzi do tego oczywista nieufność bezdomnych wobec instytucji państwowych oraz niechęć do okazywania i wypełniania jakichkolwiek dokumentów. Ograniczenie się przez lekarza i Przychodnię do wypisania recepty i przekazania jej bezdomnemu pacjentowi do wykupienia w praktyce byłoby równoznaczne z pozostawieniem go bez leków koniecznych dla ratowania zdrowia, a nierzadko także i życia. Innymi słowy, jeśli taki chory ma otrzymać leki, to w dziewięciu przypadkach na dziesięć muszą to być leki nieodpłatne i na dodatek przekazywane przez pozapaństwową instytucję zaufania społecznego, uznawaną za taką przez bezdomnych. Właśnie dlatego Przychodnia na Wolskiej – bo to jest bezwzględnie konieczny warunek skutecznego leczenia trafiających do niej bezdomnych – nieodpłatnie zaopatruje w potrzebne leki swoich pacjentów. Jako, że obrót lekami kardiologicznymi, onkologicznymi, psychotropami czy antybiotykami (i oczywiście całą masą innych) ma charakter receptowy, a więc jest obrotem rejestrowanym, Przychodnia stoi wobec praktycznego problemu wykupienia leków dla swoich pacjentów. Musi ją być na to stać, oraz musi móc to czynić lege artis. Stąd Stowarzyszenie Lekarze Nadziei prowadzi w Warszawie (a także w Krakowie) odrębny Punkt Apteczny, poprzez który Przychodnia zaopatrywana jest w niezbędne leki.
Zważywszy jednak na liczbę poważnie chorych i chorujących bezdomnych pacjentów, Stowarzyszenie Lekarze Nadziei, przede wszystkim ustami swego przewodniczącego, prof. Zbigniewa Chłapa, sformułowało propozycję odzyskiwania leków nieprzeterminowanych, poprzez ich odrębną zbiórkę, oraz fachową, przy udziale współpracujących ze Stowarzyszeniem farmaceutów i na ich odpowiedzialność, weryfikację i segregację celem nieodpłatnego udostępnienia bezdomnym pacjentom2. Zdaniem prof. Chłapa, nie ma potrzeby zmieniania Prawa farmaceutycznego, zmienić należy jedynie jego interpretację poprzez rozszerzenie zakresu pomocy humanitarnej (w ramach której dopuszcza się możliwość wprowadzenia do wtórnego obrotu wcześniej sprzedanych leków) z obecnego, obejmującego wojnę lub klęski żywiołowe na postulowany, uwzględniający bezdomność, wykluczenie czy ubóstwo. Wydaje się, że propozycja Stowarzyszenia zasługuje na poważne potraktowanie i przedyskutowanie – niezależnie od tego, czy będzie wymagać zmiany prawa (np. wprowadzenia, obok pojęcia „pomoc humanitarna” dodatkowego pojęcia „pomoc dla bezdomnych”), czy zmiana ustawy okaże się niepotrzebna.
Doktor Obcowska mówi o sobie, że „uprawia żebraninę”, co w praktyce oznacza nieustanne zabieganie o środki i nowe sposoby pomagania bezdomnym pacjentom w trakcie równocześnie prowadzonych rozmów, dotyczących finansowania świadczeń medycznych Przychodni, z Urzędem Miasta Stołecznego i służbami Ministerstwa Zdrowia oraz Wojewody. Ponadto toczą się, przy wsparciu i pod auspicjami Rzecznika Praw Obywatelskich, rozmowy z udziałem przedstawicieli Ministra Zdrowia i Ministra Pracy i Polityki Społecznej dotyczące podjęcia inicjatywy legislacyjnej w sprawie systemowego, uznającego odrębny status prawno-medyczny bezdomnego pacjenta, rozwiązania problemu zaopatrzenia w leki ludzi bezdomnych, a także szerzej ubezpieczenia zdrowotnego ludzi bezdomnych.
Należy życzyć Pani Doktor i jej współpracownikom (ale nade wszystko bezdomnym pacjentom „Nadziejowców”) sukcesów w „żebraninie”, wprowadzenia w życie postulowanych zmian w prawie, oraz wielu nowych i oddanych wolontariuszy. Jeśli chodzi o zbiórkę nieprzeterminowanych leków i możliwość ich wtórnej dystrybucji, warto skorzystać, jak sądzę, z doświadczeń i podpowiedzi Polskiej Akcji Humanitarnej. Z kolei do zbiórek odzieży czy opatrunków należałoby chyba zachęcić zaprawionych w bojach harcerzy.
Nie ciągnąc nikogo za uszy, trzeba równocześnie popularyzować i przybliżać postronnym możliwości i perspektywy pomocy medycznej dla osób bezdomnych, bo ten sposób powstaje dodatkowa szansa na zwiększenie – jak skromnie lecz głęboko wierzę – quantum człowieczej i społecznej nadziei.
Andrzej Maśnica
Przypisy:
1. Warto zrobić zasłużony wyjątek dla emitowanego raz na dwa tygodnie w czwartkowy wieczór w Programie 2 TVP znakomitego magazynu publicystycznego Jolanty Fajkowskiej pod nazwą Pożyteczni.pl – programu stanowiącego cykl reportaży. Właśnie w ramach tego programu zaprezentowano w marcu bieżącego roku film poświęcony Stowarzyszeniu Lekarze Nadziei i warszawskiej Przychodni dla Ludzi Bezdomnych.
2. W Polsce co roku trafia do utylizacji setki ton leków, 20% z nich na długo przed upływem terminu ważności, często w nienaruszonych opakowaniach. Ich odzyskanie w oczywisty sposób poprawiłoby dostępność leków dla pacjentów, nie jedynie bezdomnych, ale także żyjących w ubóstwie.
Zanim odbiorę wizytówkę i raz jeszcze odnotuję zaskakująco silny uścisk dłoni pani doktor Anety Obcowskiej, mój wzrok spoczywa przez moment na krzykliwym i niemiłosiernie zdefasonowanym nakryciu głowy, nerwowo przestającej z nogi na nogę, kobiety w bliżej nieokreślonym wieku. Zaraz potem widzę jej zniszczoną – mam niemal pewność, że nie wyłącznie wskutek upływającego czasu – twarz. W jej napiętym wyrazie dominują wyostrzone, spotęgowane, rzec by można, niepokojąco przyczajone oczy. Wyczuwalna jest aura napięcia spowijająca tę postać, od patrzenia na którą odrywa mnie skierowany ku górze, wachlujący powietrze, usztywniony mocno znoszonym już opatrunkiem palec. Należy on do wyraźnie czymś pobudzonego, kostropatego mężczyzny, niecierpliwie kiwającego się w samym rogu poczekalni, tuż obok gabinetu, w którym przyjmuje dystyngowany emerytowany chirurg, pan doktor Stanisław Strómiłło. Powinienem był się tego domyślić: właścicielem sztywnego „serdecznego” jest obywatel, który kilkanaście minut wcześniej bezceremonialnie wtargnął wraz ze swoim ledwie trzymającym się kupy opatrunkiem do gabinetu mojej rozmówczyni.
Już na zewnątrz, w drodze do samochodu, przechodzę obok „Przystani”, prowadzonego przez Caritas Archidiecezji Warszawskiej schroniska dla bezdomnych mężczyzn i echo wciąż mam w pamięci słowa Pani Doktor: „To jest nasz zawód i nas to nie boli, nie ma powodu nadymać się pomocą dla innych”.
Otwarte drzwi nadziei
Jest takie miejsce na Woli w Warszawie, o którym próżno szukać wzmianki w krajowych i stołecznych bedekerach – bowiem nie architektura czy historia i z pewnością nie uroda tego miejsca stanowią o jego odrębnym i wyjątkowym charakterze. Dla postronnych zajętych tylko własnymi sprawami obywateli – miejsce to anonimowe, bezładnie rzucone pomiędzy zadrzewione i o tej porze roku „zazieleniające się” warszawskie cmentarze. Z kolei dla oszołomionych zgiełkiem rozpędzonego świata, wścibskich mediów – miejsce zasadniczo nieuchwytne, bo zgoła nie przystające do uchylających ciemną stronę życia, mizdrzących się do nas i nachalnie przelewających przez telewizyjne ekrany – komercyjnych reklam. To miejsce programowo niespektakularne i dlatego skazane na banicję do krainy medialnego niebytu.1
Właśnie dlatego Przychodnia dla Osób Bezdomnych przy ul. Wolskiej 172 w Warszawie to miejsce – świadectwo, które odsłania wstydliwie skrywaną i skwapliwie przemilczaną, lecz przecież otwartą i bolesną ranę bezdomności. To miejsce nagromadzonego i wymykającego się szykownym, materialnym regułom carpe diem, wydobycia na jaw skandalu społecznego oraz instytucjonalnego wykluczenia i porzucenia: skrajnego ubóstwa, wyzutej z nadziei bezdomności, patologicznego uzależnienia i bezradności.
Prowadzona pod auspicjami istniejącego od ponad 20 lat Stowarzyszenia Lekarze Nadziei, przychodnia (jeden z trzech, obok krakowskiego i wrocławskiego, ośrodków Stowarzyszenia, którego siedziba główna znajduje się w Krakowie) to miejsce-kontrapunkt dla przytłaczających dzisiejszego człowieka chciwości i zachłanności.
A przy tym miejsce magiczne, gdzie pośród bólu, cierpienia, udręki i mizerii wschodzi i rozkwita nadzieja. A wraz z nią, na przekór upokorzeniu i wykluczeniu, zepchnięciu na społecznie niedostrzegalny margines, pośród ran, ropni, odmrożeń, obrzęków, świerzbu, pasożytów skóry – w metodyczny, pokorny i skromny sposób – wydarza się skrojony na ludzką miarę, najprawdziwszy w swej szczerej prostocie dar, cud ludzkiego miłosierdzia. To tu przybysze z bezadresowego i wypartego ze społecznego pola widzenia, swoistego pod-świata kanałów, węzłów ciepłowniczych i piwnic, ludzie często zapomniani i unieważniani przez oficjalny świat, zakleszczeni w bezdomności i skrajnym ubóstwie, czasem także w niepełnosprawności fizycznej i umysłowej, dostają szansę ujrzenia samych siebie w dobrych oczach tych, którzy są tu dla nich i swoją uczynną obecnością nadają sens ich życiu. Każdy potrzebujący, tu na Wolskiej, w Przychodni dla Osób Bezdomnych zastanie szeroko otwarte drzwi pomocy.
Łańcuch dobroci
Dwudziestu kilku niezwykłych lekarzy wolontariuszy. Są pośród nich interniści, pediatrzy, otolaryngolodzy, dermatolodzy, pulmonolodzy, kardiolodzy, chirurdzy, stomatolodzy, terapeuci i psychiatrzy. Wspomagają ich pielęgniarki, pracownik socjalny i kilkoro czynnych zawodowo wolontariuszy nie-lekarzy, zajmujących się, jak nauczyciel jednego z warszawskich liceów, pan Witold Szypuła, organizacją zbiórki (ręczników, odzieży, środków opatrunkowych) na rzecz bezdomnych wśród uczniów albo, jak pani Zofia Oyrzanowska, wsparciem biurowo-administracyjnym. Wszyscy oni niosą bezinteresowną fizyczną i psychiczną pomoc ludziom faktycznie (wskutek uciążliwych i zniechęcających procedur) porzuconym przez system społecznych i zdrowotnych ubezpieczeń, okazując im przy tym uważną i wyrozumiałą troskę. Otaczają ich nie tylko medyczną, ale także socjalną i materialną opieką, a niekiedy nawet osobistą przyjaźnią, by wspomnieć w tym miejscu przypadek doktor Moniki Madalińskiej, która była świadkiem na ślubie dwojga swoich bezdomnych pacjentów. W przychodni, jak w życiu, jest miejsce na serdeczne podziękowania, na kwiaty i spontanicznie darowaną, kosztem kolejnej butelki alpagi (czasem jednak, to już specyfika „Nadziejowców”, także denaturatu), tabliczkę czekolady. Częściej chyba jednak niż do innych placówek, trafiają tu ludzie fizycznie wyniszczeni, wymagający leczenia substytucyjnego, odżywiania preparatami wysokokalorycznymi. Ponadprzeciętna zimą jest także liczba rejestrowanych tu przypadków odmrożeń i zachorowań na gruźlicę.
Przychodnię przy Wolskiej wyróżnia to, że czeka się tu na wszystkich tych, na których najczęściej nie czeka już nikt inny. Istnieje w tym miejscu od 1994 roku, a jako, że wcześniej przez dwa lata, jeszcze jako Poradnia, funkcjonowała przy ul. Powsińskiej, to tak naprawdę liczy sobie już dwadzieścia lat. Dwa kontenery po budowniczych metra na Ursynowie, ściągnięte w 1994 roku na Wolską w pobliże prowadzonych przez Caritas Archidiecezji Warszawskiej schroniska dla bezdomnych mężczyzn i ogólnodostępnej łaźni przy ul. Żytniej. Udało się je ściągnąć za sprawą wiary i determinacji lekarek o wielkim sercu, wciąż pracujących w Przychodni, jej nestorek i matek-założycielek, dr Marii Grackiej-Sielickiej i dr Marii Zoll-Czarneckiej.
Podczas badania pacjenta w Przychodni dla Osób Bezdomnych Kadr z reportażu o Lekarzach Nadziei z cyklu Pożyteczni.pl |
Owo sąsiedztwo placówek Caritasu jest naprawdę ważne, bo dzięki życzliwości ich włodarzy, lekarze Przychodni mają obecnie do dyspozycji 10 miejsc na tzw. izbie chorych w schronisku. Tam też zazwyczaj kierują pacjentów na czasowy pobyt, czasem po to, aby umościć im, naszpikowaną barierami przez publiczny system ochrony zdrowia, drogę do jednego z oddziałów wolskiego czy praskiego szpitala. O ileż byłoby to trudniejsze, gdyby nie wyrozumiałe i wrażliwe przyzwolenie szpitalnych decydentów, oraz zaangażowanie i proceduralna biegłość tamtejszych pracowników socjalnych (legalizujących pobyt w szpitalu osób nieubezpieczonych). Część pacjentów Przychodni z oczywistych powodów trafia przedtem do łaźni, gdzie – oprócz wody i środków czystości – do ich dyspozycji pozostaje także świeża odzież. Tym sposobem tworzą się i wzmacniają kolejne, coraz trwalsze, ogniwa w łańcuchu fachowej i coraz bardziej zharmonizowanej opieki lekarskiej. Pod swoje skrzydła biorą wrażliwców o złamanych sercach, ludzi nie potrafiących poradzić sobie z dramatem, a często tragedią rodzinną i osobistą; a obok gatunek tzw. niebieskich ptaków, zastępy sprawców i jednocześnie ofiar społecznej patologii uzależnień; i dalej, późniejsi lokatorzy hoteli robotniczych, migrujący do miast mieszkańcy popegeerowskich wiosek i miasteczek. Przeważają mężczyźni.
Pośród uzależnionych 90% to alkoholicy. Niepokoi – na co zwraca moją uwagę pani doktor Aneta Obcowska, kierowniczka Przychodni dla Bezdomnych w Warszawie – że w ostatnich kilku latach znacząco wzrósł wśród bezdomnych pacjentów Przychodni odsetek ludzi młodych (incydentalnie także z wyższym wykształceniem), bez pracy, bez perspektyw życiowych, często po kredytowym, zakończonym utratą lokum i środków do życia, szaleństwie. Pojawiło się też ostatnio więcej prób naciągania Przychodni na darmowe leki przez świadczeniobiorców opieki społecznej, a więc kosztem osób rzeczywiście bezdomnych i nieubezpieczonych. Pomimo tego, że Przychodnia często zmienia się w „szalone lotnisko”, że są dni, gdy poczekalnię i lekarskie gabinety nawiedzają szczególnie trudni i nazbyt liczni pacjenci, że – jak powiada Pani Doktor – „trzeba wyrównywać puls dziewczętom” (to jest pielęgniarkom) z uwagi na ciągłą presję niecierpliwiących się i niesubordynowanych pacjentów, Przychodnia nie jest i nie będzie „koncertem życzeń”. Niosąc pomoc potrzebującym, nie zamieni się w „medyczny McDonald” – jej pielęgniarki i lekarze z troską, ale i równą jej starannością, rozpoznają i będą rozpoznawać każdy indywidualny przypadek rzeczywistej bądź rzekomej dolegliwości.
Nieodgadniony imperatyw pomocy
Pani doktor „od zawsze” wiedziała, że będzie lekarzem. Wychowana została – jak opowiada – przez Szpital Praski, gdzie pracuje do dziś, tam stawiała swoje pierwsze kroki jako chirurg, z bliska obcując z cierpieniem związanym z przewlekłą i nieuleczalną chorobą, z bezdomnością i ubóstwem. Los pacjentów w warunkach nieszczelnego systemu, przy szczęśliwie ograniczonym jeszcze wtedy zakresie skomercjalizowanej służby zdrowia, zależał w dużo większym niż dzisiaj stopniu od lekarskiej czy pielęgniarskiej empatii i wrażliwości.
Doktor Obcowska (i całe grono jej współpracowników) tak po prostu ma, że nie potrafi spoglądać na pacjenta przez inny, niż troska o jego zdrowie i życie, pryzmat.
Lekarzem w Przychodni została trochę dzięki przychylności losu. Starając się znaleźć namiary na jakąś wyspecjalizowaną, zajmującą się bezdomnymi, medyczną placówkę w stolicy, podczas domowej wizyty u pacjenta zupełnie przypadkowo spotkała wolontariuszkę z Przychodni dla Ludzi Bezdomnych na Woli w Warszawie.
– Nie wolno było tego tak zostawić – konstatuje doktor Obcowska. To bezdomni sami, a ściślej poprzez nieoczekiwanego posłańca, odszukali, poszukującą ich, lekarkę. Do tej przychodni, do tej formy lekarskiej bezinteresownej pomocy dla ludzi ze społecznego marginesu, do obcowania z nierzadko agresywnymi, niekoniecznie „świeżymi”, często psychicznie i fizycznie przetrąconymi ludźmi po prostu nie da się – zauważa moja rozmówczyni – nikogo „przyciągnąć za uszy”. Chęć niesienia pomocy (podobnie jak silny uścisk dłoni – dodaje) ma się, albo się nie ma, pod skórą.
Mocne Dobro w praktyce
Sama Pani Doktor, sukcesorka wspomnianych wyżej nestorek Stowarzyszenia na stanowisku kierownika Przychodni, mogłaby być ich wnuczką i należy do najmłodszych wśród ponad dwudziestu współpracujących z Przychodnią osób. Jest przy tym kobietą niepospolitej urody. Gdy proszę ją o jakieś zdjęcie z Przychodni dla zilustrowania przygotowywanego tekstu, jest lekko zakłopotana, zaskoczony słucham jak prawie tłumaczy się z faktu, że nie prowadzą tu należytej dokumentacji zdjęciowej, że zwyczajnie jest tyle pilniejszych rzeczy i nie mają głowy do robienia sobie zdjęć.
Bo też wyposażona w niezbędną aparaturę diagnostyczną (m.in. do badania EKG, USG) i odrębne gabinety (stomatologiczny, internistyczny, dermatologiczny i zabiegowo-chirurgiczny), Przychodnia dla Osób Bezdomnych, ze swoimi dziesięcioma tysiącami zarejestrowanych pacjentów, to w istocie miejsce kompleksowej pomocy lekarskiej, gdzie oprócz standardowych konsultacji lekarskich, wykonywane są drobne zabiegi chirurgiczne, pielęgniarskie (opatrunki) i higieniczne (przypadki pasożytów skóry i odzieży). Udziela się tu doraźnej pomocy w przypadku ostrych schorzeń i edukuje przeciw uzależnieniom. Ponadto, we współpracy z Fundacją Wspólna Droga, m.in. dzięki zaangażowaniu tzw. pedagogów ulicy, którzy ściągali do gabinetu stomatologicznego na Wolską nieletnich pacjentów, Przychodnia realizowała i ma nadzieję kontynuować program „Leczenie stomatologiczne dzieci z rodzin najuboższych”, skierowany na początkowym etapie do dzieci z dysfunkcyjnych, patologicznych rodzin mieszkających na Pradze Północ. Prowadzona jest tu również indywidualna i grupowa terapia dla bezdomnych uzależnionych od alkoholu.
Co dalej? Problemy i postulaty
Warto uświadomić sobie, że około 90% bezdomnych nie ma ubezpieczenia. Bezdomny pacjent nie ma środków na wykupienie leków. Procedura wykupienia leków dla pacjenta przez opiekę społeczną trwa kilka tygodni. Dochodzi do tego oczywista nieufność bezdomnych wobec instytucji państwowych oraz niechęć do okazywania i wypełniania jakichkolwiek dokumentów. Ograniczenie się przez lekarza i Przychodnię do wypisania recepty i przekazania jej bezdomnemu pacjentowi do wykupienia w praktyce byłoby równoznaczne z pozostawieniem go bez leków koniecznych dla ratowania zdrowia, a nierzadko także i życia. Innymi słowy, jeśli taki chory ma otrzymać leki, to w dziewięciu przypadkach na dziesięć muszą to być leki nieodpłatne i na dodatek przekazywane przez pozapaństwową instytucję zaufania społecznego, uznawaną za taką przez bezdomnych. Właśnie dlatego Przychodnia na Wolskiej – bo to jest bezwzględnie konieczny warunek skutecznego leczenia trafiających do niej bezdomnych – nieodpłatnie zaopatruje w potrzebne leki swoich pacjentów. Jako, że obrót lekami kardiologicznymi, onkologicznymi, psychotropami czy antybiotykami (i oczywiście całą masą innych) ma charakter receptowy, a więc jest obrotem rejestrowanym, Przychodnia stoi wobec praktycznego problemu wykupienia leków dla swoich pacjentów. Musi ją być na to stać, oraz musi móc to czynić lege artis. Stąd Stowarzyszenie Lekarze Nadziei prowadzi w Warszawie (a także w Krakowie) odrębny Punkt Apteczny, poprzez który Przychodnia zaopatrywana jest w niezbędne leki.
Zważywszy jednak na liczbę poważnie chorych i chorujących bezdomnych pacjentów, Stowarzyszenie Lekarze Nadziei, przede wszystkim ustami swego przewodniczącego, prof. Zbigniewa Chłapa, sformułowało propozycję odzyskiwania leków nieprzeterminowanych, poprzez ich odrębną zbiórkę, oraz fachową, przy udziale współpracujących ze Stowarzyszeniem farmaceutów i na ich odpowiedzialność, weryfikację i segregację celem nieodpłatnego udostępnienia bezdomnym pacjentom2. Zdaniem prof. Chłapa, nie ma potrzeby zmieniania Prawa farmaceutycznego, zmienić należy jedynie jego interpretację poprzez rozszerzenie zakresu pomocy humanitarnej (w ramach której dopuszcza się możliwość wprowadzenia do wtórnego obrotu wcześniej sprzedanych leków) z obecnego, obejmującego wojnę lub klęski żywiołowe na postulowany, uwzględniający bezdomność, wykluczenie czy ubóstwo. Wydaje się, że propozycja Stowarzyszenia zasługuje na poważne potraktowanie i przedyskutowanie – niezależnie od tego, czy będzie wymagać zmiany prawa (np. wprowadzenia, obok pojęcia „pomoc humanitarna” dodatkowego pojęcia „pomoc dla bezdomnych”), czy zmiana ustawy okaże się niepotrzebna.
Doktor Obcowska mówi o sobie, że „uprawia żebraninę”, co w praktyce oznacza nieustanne zabieganie o środki i nowe sposoby pomagania bezdomnym pacjentom w trakcie równocześnie prowadzonych rozmów, dotyczących finansowania świadczeń medycznych Przychodni, z Urzędem Miasta Stołecznego i służbami Ministerstwa Zdrowia oraz Wojewody. Ponadto toczą się, przy wsparciu i pod auspicjami Rzecznika Praw Obywatelskich, rozmowy z udziałem przedstawicieli Ministra Zdrowia i Ministra Pracy i Polityki Społecznej dotyczące podjęcia inicjatywy legislacyjnej w sprawie systemowego, uznającego odrębny status prawno-medyczny bezdomnego pacjenta, rozwiązania problemu zaopatrzenia w leki ludzi bezdomnych, a także szerzej ubezpieczenia zdrowotnego ludzi bezdomnych.
Należy życzyć Pani Doktor i jej współpracownikom (ale nade wszystko bezdomnym pacjentom „Nadziejowców”) sukcesów w „żebraninie”, wprowadzenia w życie postulowanych zmian w prawie, oraz wielu nowych i oddanych wolontariuszy. Jeśli chodzi o zbiórkę nieprzeterminowanych leków i możliwość ich wtórnej dystrybucji, warto skorzystać, jak sądzę, z doświadczeń i podpowiedzi Polskiej Akcji Humanitarnej. Z kolei do zbiórek odzieży czy opatrunków należałoby chyba zachęcić zaprawionych w bojach harcerzy.
Nie ciągnąc nikogo za uszy, trzeba równocześnie popularyzować i przybliżać postronnym możliwości i perspektywy pomocy medycznej dla osób bezdomnych, bo ten sposób powstaje dodatkowa szansa na zwiększenie – jak skromnie lecz głęboko wierzę – quantum człowieczej i społecznej nadziei.
Andrzej Maśnica
Przypisy:
1. Warto zrobić zasłużony wyjątek dla emitowanego raz na dwa tygodnie w czwartkowy wieczór w Programie 2 TVP znakomitego magazynu publicystycznego Jolanty Fajkowskiej pod nazwą Pożyteczni.pl – programu stanowiącego cykl reportaży. Właśnie w ramach tego programu zaprezentowano w marcu bieżącego roku film poświęcony Stowarzyszeniu Lekarze Nadziei i warszawskiej Przychodni dla Ludzi Bezdomnych.
2. W Polsce co roku trafia do utylizacji setki ton leków, 20% z nich na długo przed upływem terminu ważności, często w nienaruszonych opakowaniach. Ich odzyskanie w oczywisty sposób poprawiłoby dostępność leków dla pacjentów, nie jedynie bezdomnych, ale także żyjących w ubóstwie.
Napisz komentarz
- Treść komentarza powinna być związana z tematem artykułu.
- Komentarze ukazują się dopiero po uzyskaniu akceptacji administratora.
- Komentarze naruszające netykietę nie będą publikowane.
- Komentarze promujące własne np. strony, produkty itp. nie będą publikowane.