Pozostał piękny widok
(Zam: 17.03.2012 r., godz. 12.05)Gdyby dane było mi zasmakować małej podróży w czasie, cofając się gdzieś do roku 1949 czy 1950, usiąść wygodnie na plaży nieopodal Latoszka i utkwić skupione spojrzenie na panoramie naszego miasta, najprawdopodobniej, pomimo ogromnego powojennego smutku, promieniałbym jednocześnie wielkim entuzjazmem. Oto zupełnie niespodziewanie nadarzyła się szansa zbudowania tego miasta od nowa, już z pełną świadomością przestrzeni, miłością atmosfery, dbałością o detal, niepozostawiona przypadkowi i niechlujnemu pośpiechowi. Szansa, którą, jak się okazuje z perspektywy sześćdziesięciu lat, trzy pokolenia wyszkowian skutecznie zmarnowało.
Nie da się nie zauważyć, że wszelkie publikacje, zarówno mające Wyszków promować, jak i po prostu o nim informować, bardzo często w pierwszej kolejności wymieniają jego malownicze położenie, dalej przechodząc już tylko do suchych faktów na temat miejsc i obiektów na tle miasta z jakichś powodów ciekawych. To oczywista konsekwencja braku jakichkolwiek alternatywnych wyrazistych walorów, które z zewnętrznego punktu widzenia mogłyby być atrakcyjne. Ale nie ma co się oszukiwać. Nigdy nie było tutaj unikalnych zabytków kultury, sztuki czy chociażby zwracających uwagę obiektów rozrywki, a potencjalnie ciekawy dla współczesnych przedwojenny charakter miasta został pogrzebany pod gruzami pierwszych niemieckich bombardowań. Najprawdopodobniej więc nie uda nam się ściągnąć rzesz azjatyckich turystów, którzy mieliby uczynić nasze miasto jednym z przystanków swojej wielkiej życiowej podróży, z którego liczne zdjęcia mogliby prezentować potomnym. Można jednak sprawić by było przyjemniejsze dla mieszkańców, łatwiejsze w komunikacji, zachęcało do czynnego wypoczynku w miejskim plenerze i uczyło obcować historią.
Trzy wskazane powyżej, przenikające się wzajemnie, dziedziny rozwoju miasta są niestety jednocześnie obszarami, z punktu widzenia mieszkańca, najbardziej przekonującego pokazu bezradności, nonszalancji, a często zwykłego lenistwa czy niewiedzy bezpośrednio za nich odpowiedzialnych. Kolejno: komunikacja, estetyka przestrzeni i polityka historyczna to areny do popisu dla włodarzy wręcz wyjątkowe. Pod jednym warunkiem. Najpierw trzeba mieć pomysł, ogólną koncepcję, w ramach której zostanie ustalona właściwa hierarchia priorytetów, dopiero później zaś skuteczne wykonać założenia. Precyzując, nie zamierzam utyskiwać na jakość wykonania klinkierowych labiryntów zdobiących ulice Sowińskiego i Daszyńskiego, czy kompromitujące kamienne wyklejanki skweru Jana Pawła II. Problem bowiem zaczyna się wcześniej, ten „problem” ktoś musi najpierw wymyślić.
Priorytet komunikacyjny
Nie podlega absolutnie żadnej wątpliwości, że sposób wykonania nawierzchni ulicy jest sprawą kluczową dla jej funkcjonowania, tym samym cieszy mnie determinacja, z jaką odbierane są kolejne spartaczone remonty wyszkowskich ulic. Ale nawet największa solidność na nic się zda, jeśli tę samą ulicę zrobi się zbyt wąską na jej potrzeby, zbyt szeroką kosztem przydrożnych drzew i parkingów, czy, co prawda w sam raz w gabarycie, ale która w konsekwencji poprzedniej alternatywy, zostanie w połowie zastawiona przez parkujące samochody. W tym miejscu chciałbym zadać dwa przykładowe pytania. Gdzie są miejsca parkingowe dla klientów ciągu sklepów przy ulicy Sowińskiego visa vis Galerii Wyszków albo miejsca parkingowe dla klientów tejże galerii? Co ciekawe, choć przypadek podobny, to odpowiedzi znacząco różne. W pierwszym przypadku tych miejsc nie ma, w drugim są na podziemnym parkingu. Konsekwencja ta sama; ulica jest z obu stron zastawiona samochodami klientów w sposób dalece utrudniający ruch. To ciekawy przykład do obserwacji niebywałej równości konsekwencji potencjalnie dobrego pomysłu i jego kompletnego braku.
Trzeba bowiem zrozumieć, że znaczącemu nadmiarowi samochodów nie jest w stanie sprostać nawet najbardziej wymyślna infrastruktura. Nic nie da budowanie parkingów choćby pionowych i w powietrzu. Trzeba iść kompletnie inną drogą, drogą, na którą miasta i miasteczka Zachodniej Europy wstąpiły już kilkadziesiąt lat temu. Niebywale rozległych metropolii nie ma w Europie aż tak bardzo dużo, a te największe posiadają metro, a nierzadko i szybką kolej naziemną. Resztę miast w zadowalający sposób da się przejechać inną komunikacją miejską, rowerem czy po prostu przejść piechotą. Społeczeństwa zachodnie zrozumiały, że samochód choć wygodny, w mieście, wraz z narastającym tłokiem, jest rozwiązaniem z każdym dniem coraz mniej praktycznym. Z tego powodu zaczęto stosować oczywisty priorytet komunikacyjny. Pierwszeństwo ma to, co nam najbliższe, czyli własne nogi, a zatem miasto ma być w pierwszej kolejności przyjazne pieszym, w drugiej kolejności temu, co najbardziej mobilne, czyli rowerowi, w trzeciej temu, nad czym łatwiej zapanować, czyli komunikacji miejskiej i dopiero w ostatniej kolejności temu, co najbardziej wygodne. Poza nawiasem zostają duże samochody ciężarowe i tiry, dla których w mieście zasadniczo miejsca nie ma.
W tej perspektywie cieszą mnie niektóre przebłyski i olśnienia naszych miejskich strategów, których owocami są jeszcze nieliczne, ale już w rozwoju np. ścieżki rowerowe czy intrygujące zielone autobusy komunikacji miejskiej. Tym bardziej, że konsekwencją tej drogi jest podniesienie kultury kierowców samochodów, którzy są detronizowani z uprzywilejowanej pozycji władców szos, o czym może się przekonać każdy, kto będzie miał możliwość dostrzeżenia różnicy pomiędzy Niemcem, który zatrzymuje się, by ustąpić pierwszeństwa pieszemu, a szalonym Albańczykiem, który wydaje się celowo chcieć go rozjechać swoim odszykowanym Mercedesem na jednej z najbardziej zaludnionych ulic Tirany. Konkluzja jest więc raczej prosta, ale trudna do zaakceptowania dla tych, których odpowiedzialność społeczna zaczyna się i kończy na płaceniu podatków. Dopóki miasto jest miastem samochodów (choćby najmniejsze), dopóty nie będzie miastem komunikacyjnego ładu.
Estetyka wielkiej płyty
Estetyka przestrzeni jest terminem podejrzanie ogólnym, podejrzewam, że każde środowisko, mniej lub bardziej wtajemniczonych, ma na niego jakąś swoją nomenklaturową przykrywkę. Niemniej namawiałbym, by rozumieć ten termin całkowicie prostolinijnie, niemal instynktownie, wychodząc już chociażby od tak podstawowych pytań jak, czy miasto ma być bardziej funkcjonalne czy bardziej atrakcyjne wizualnie, jeśli funkcjonalne, to czy przystrajane, a jeśli efektowne wizualnie, to czy zdolne do zrzeczenia się funkcjonalności.
W tym przypadku również można dokonać znaczącego zestawienia. Jeśli bowiem każde wolne miejsce w centrum miasta, choćby zbyt małe pod zabudowę, od razu chrzci się mianem skwerku, wykłada kostką z obowiązkowymi murkiem i ławeczką oraz przystraja „sączącą” fontanną na środku, to znaczy, że stawia się wyraźnie na estetykę miasta. Ale jeśli przy przebudowie np. ulicy Pułtuskiej wycina się dwa malownicze szpalery kilkudziesięcioletnich drzew, to jest to krok raczej w kierunku funkcjonalności, bo przed taką definicją ewentualnej estetyki wolałbym się bronić. Niby intencje odmienne, a jednak efekt bardzo podobny; otrzymujemy miasto betonowe, miasto klinkieru, gdzie wszelka zieleń jest sprowadzona do poziomu klombu czy przypadkowego gazonu, czekającego na swoje „zagospodarowanie”. Jest to estetyka rodem z czasów wielkiej płyty i dozorcy ze szczotką „konserwującego powierzchnie płaskie”. Nie ma w niej krzty zrozumienia dla swoistej pierwotności matki natury, nie ingerując w jej świat na zasadzie zaoranej ziemi pod budowę nowej (betonowej) przyszłości narodu. Współcześni, bogatsi o owo zrozumienie, budują bowiem integrując swoje miasta z otaczającą je przyrodą, dostosowując je do jej wymogów, w oparciu o nią adoptując miejskie przestrzenie.
Mówiąc o wyszkowskich realiach traktowania zielni, za każdym razem bardzo trudno jest mi się powstrzymać przed przytoczeniem pewnego zdarzenia sprzed kilku lat, oddającego realia w bardzo sugestywny sposób. Kilka lat temu, kiedy pisałem jeden z pierwszych artykułów do miejscowego tygodnika (fakt bycia jednym z pierwszych znacznie wpłynął na solidność, z jaką podszedłem do tego zadania), oburzony rozległymi wycinkami drzew na terenie miasta, postanowiłem poświęcić go właśnie temu procederowi. Zadzwoniłem w kilka miejsc. Po szybkiej spychologii dotarłem pod adres, wydawać by się mogło, właściwy, a mianowicie do Mazowieckiego Zarządu Dróg Wojewódzkich. Z pytaniem o wycinkę drzew na ulicy Pułtuskiej zwróciłem się do przełączonej mi osoby. Pan, który prosił, abym nie wymieniał jego nazwiska, w jednym z pierwszych zdań powiedział mi rzecz następującą „Musiałby te drzewa obejrzeć dendrolog i zadecydować co podciąć, a my nie jesteśmy ekspertami”. Przez chwilę, kompletnie zaskoczony bezpretensjonalnością tej odpowiedzi, milczałem, na co pan, chyba uznając, że nie do końca go zrozumiałem, powtórzył mi to znacznie bardziej przystępnie „Po prostu trzeba by się na tym znać”. Od tamtej pory po dziś dzień, po upływie roku, dwóch, pięciu, uporczywie powraca mi chęć, aby ponownie tam zadzwonić z podobnym pytaniem. Lecz do tej pory nigdy nie starczyło mi odwagi.
Wszystkie złe drogi da się jednak naprawić, dziury załatać, ewentualnie sfrezować nawierzchnię i położyć nową warstwę. Z drzewami jest już trudniej, bo każde zabiera wraz z sobą jakąś wyjątkowość, jakiś kawałek charakteru miasta. Ale nawet do tego jesteśmy się w stanie w ostateczności przyzwyczaić, zaakceptować jako siłę wyższą. Jest jednak sprawa dalece bardziej niezrozumiała, bulwersująca, tym bardziej bulwersująca, im bardziej po cichu się odbywa i im szersze spektrum winnych generuje.
Łaska pańska
W czerwcu 2007 roku na swoim blogu pan Wiesław Czapski umieścił bardzo ciekawy wpis pt. „Gdzie podziały się zabytki Wyszkowa”. Oczywiście gdzie stoi kościół św. Idziego, Obelisk Wazów czy neogotycka parkowa kordegarda wie każdy, nawet średnio rozgarnięty wyszkowianin. Artykuł skupiał się jednak na rzeczy znacznie ciekawszej. Otóż, pomimo dotkliwego zniszczenia miasta, wojnę przetrwało kilka obiektów świadczących o poprzedniej epoce. Były to głównie pojedyncze domy czy małe obiekty przemysłowe, raczej trywialne i niewyróżniające się na tle kraju, a nawet województwa, ale będące bezcennymi pamiątkami dla zniszczonego Wyszkowa. Część z nich została wykazana w projekcje „Studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego gminy Wyszków” i figuruje w rubryce „Obiekty w ewidencji konserwatora zabytków”. Problem pojawił się jednak w momencie, kiedy autor bloga postanowił odnaleźć konkretnie wykazane według adresu budynki. Otóż okazało się, że części z nich nie tylko już nie ma, ale nie ma ich od tak dawna, że nawet najbardziej pamiętliwi mieszkańcy nie są ich sobie w stanie przypomnieć. Natomiast równie wiele z tych, które pozostały, swoim obecnym wyglądem przypomina okoliczne bezgustne domki, budowane szerokim gestem w czasach kurtuazyjnego dobrobytu. Tym samym, świadomie czy też nie, miasto samo odstrzeliło ostatnich świadków swojej historii. Na przestrzeni lat ważniejsze okazały się prywatne interesy i chęć zysku ze sprzedaży atrakcyjnie położonego terenu.
Oczywiście historia każdego przypadku jest trochę inna i nie zawsze naznaczona schematem, według którego to bacznie pilnujący obiektu urzędnik z teczką na chwilę przysnął i nie dopełnił swoich obowiązków. Tym bardziej, że aktualność listy w stosunku do realiów bardzo dotkliwie świadczy o jej jakości. Oczywistym jest, że wobec takiej wybiórczości wyboru nie objęła ona przynajmniej kilku ważnych wyszkowskich obiektów. Od razu w tym miejscu nasuwa mi się przykład najbardziej oczywisty z możliwych.
Oto rodzina, w tym wypadku potomkowie rodu Fusieckich (Jan Wiktor Fusiecki, dyrektor wyszkowskiego gimnazjum w latach 1920-1925), nie była zainteresowana renowacją swojej rodowej siedziby mieszczącej się przy ulicy Zakolejowej, okazałej willi wystawionej przez dyrektora dla córki Danuty (domowi temu cały podrozdział swojej książki „Wyszkowskie wspomnienia” poświecił Eugeniusz Daszkowski), i postanowiła sprzedać działkę wraz z domem. Efektowność wizualna dość rozległej, jak na wyszkowskie warunki, willi była oczywista, a zatem i konsekwencja jej rozbiórki także. Osobiście nic mi niewiadomo, aby istniał kiedykolwiek w naszym kraju nakaz kupowania działek wraz z zabytkowymi domami, z którymi to ich nowi właściciele mieliby jakoś sobie poradzić. Niemniej, proszę sobie wyobrazić, że nowy właściciel działki kilka lat temu zrównał dom z ziemią i wybudował na niej nowy „katalogowy” domek. Obiektu nie chronił żaden urzędnik, bo i niby skąd się miał tam wziąć, skoro wielu wyszkowian o istnieniu tego domu dowiaduje się dopiero w tym momencie. Chroniła go jedynie łaska właściciela, który okazał się człowiekiem, albo kompletnie bez wiedzy historycznej, albo bez realnych możliwości renowacji domu. W drugim przypadku intencja kupna działki wraz z domem wydaje się oczywista i godna najwyższego potępienia.
(W świetle wiedzy, którą dysponuję na dzień 21.03.2012 oświadczam, że zdanie „Niemniej, proszę sobie wyobrazić, że nowy właściciel działki kilka lat temu zrównał dom z ziemią i wybudował na niej nowy „katalogowy” domek.” oraz wynikający z niego dalszy kontekst akapitu są nieprawdziwe. Dom zburzyli poprzedni właściciele jeszcze przed sprzedażą działki. Dokładniejsza historia losu domu Fusieckich w następnym numerze „Się Dzieje!”. Piotr Płochocki)
Nieco mniej spektakularnych przykładów jest bez liku. Bo na przykład, jaki powód zmusił właściciela budynku przy ulicy Kościuszki vis a vis Urzędu Pracy, by ostatni ocalały dom z przedwojennej zabudowy ulicy pokryć nową, całkowicie współczesną elewacją, dewastując tym samym jego historyczny charakter. Jeśli chciał go ocieplić mógł zrobić to w sposób dostosowany do tego typu budynków. A tak swoim działaniem dopełnił tylko ostatecznej brzydoty, niegdyś jednej z najbardziej reprezentacyjnych ulic miasta, której los obecnie wyznaczają ciągi tirów nadciągających od strony Serocka i plany architektów, którzy pośród „architektonicznego bogactwa” swoich zamysłów znaleźli przy niej miejsce dla kolejnego „swojego” skwerku z fontanną.
By nie koncentrować się tylko na mało twórczym narzekaniu, po lekcję dbałości o zabytkowe domy wysyłam wszystkich zainteresowanych na ulicę Okrzei 9, gdzie budynek z 1911 roku, będący podczas okupacji siedzibą Tajnych Kompletów, jego właściciel wyremontował własnym nakładem w sposób naprawdę imponujący. Na podobnego męża opatrznościowego czeka pobliski dom wraz z ciągiem magazynów przy skrzyżowaniu ulic Pułtuskiej i Okrzei, będący niegdyś jednym z elementów rozładunkowej bocznicy kolejowej ówczesnego miejscowego przemysłowca Józefa Cudnego. Miejmy nadzieję, że ustrzeże się losu willi Fusieckich, a jego właściciel wykaże się dostatecznym szacunkiem dla historii, by dom za jakiś czas mógł znowu cieszyć oczy przechodniów swoją dobrą kondycją.
Nadzieja ta, rodząca się w sercach wielu wyszkowian, jest jednocześnie chyba najbardziej twórczą siłą budującą nowy Wyszków. Buduje ona malowniczą promenadę, zawartą między naszymi dwoma nadbużańskimi mostami, przywraca na Bugu ruch małych jednostek pływających, odwraca miasto przodem do rzeki, odbudowuje w pełnej krasie miejscowe gimnazjum, odrestaurowuje stację kolejową i tworzy gustowny ratusz na miarę naszych wyobrażeń. Ale póki co, nim jeszcze ktokolwiek zacznie wypełniać tabelki pod metraż inwestycji, trzeba sobie powiedzieć jasno, dialog między przeszłością a przyszłością, ten symboliczny i ten sentymentalny, ten użytkowy i ten estetyczny, jest jak najbardziej możliwy. Trzeba tylko spełnić dwa warunki: znać przeszłość i potrafić twórczo inspirować się jej wzorcami w bieżących działaniach. Drugi element w specjalny sposób dedykuję miejscowym włodarzom, ten pierwszy zaś nam wszystkim, byśmy mieli świadomość drogi, którą jesteśmy prowadzeni.
Piotr Płochocki
Napisz komentarz
- Treść komentarza powinna być związana z tematem artykułu.
- Komentarze ukazują się dopiero po uzyskaniu akceptacji administratora.
- Komentarze naruszające netykietę nie będą publikowane.
- Komentarze promujące własne np. strony, produkty itp. nie będą publikowane.